KRYZYS OTWARTY

Co robić, gdy los rzuca Cię w otchłań tak bezdenną, że nawet Fryderyk Nietzsche nie dopatrzyłby się w niej absolutnie niczego? Nie łamać się. Nawet jeśli dosłownie jest się połamanym.

 

Trzeba ten tekst rozpocząć od osobistego wtrętu. Nie celem zaspokojenia egoistycznych pobudek, lecz raczej wyjaśnienia jego genezy, zawartych w nim odwołań czy chociażby – samego tytułu. Z początkiem marca, dosłownie na dzień lub dwa przed niespotykanym w historii Polski zamknięciem naszego kraju z powodu COVID-19, musiałem błyskawicznie przesiąść się z roweru do ambulansu. Tego popołudnia zamiast do domu i przed komputer, trafiłem na SOR i pod kroplówkę. Zderzenie z betonem poprzedziło zderzenie z kryzysową rzeczywistością, a efektownie złamane kości przedramienia groziły złamaniem kariery nie tyle kolarza-amatora, co marketingowca.

Dziś wszystko zmierza ku końcowi, więc po blisko trzech miesiącach całego spektrum zdarzeń, dzielę się swoją autorską receptą na kryzys. Który, było nie było, udało mi się przetrwać. Ale może nie uprzedzajmy faktów.


Kumulacja tylko w Totolotka

Wszyscy nie tylko słyszeliśmy o dywersyfikacji dochodów, ale zapewne wszyscy stosujemy tę metodę. To racjonalny sposób na zminimalizowanie grożącego nam ryzyka utraty zasobów, gdyby nasze główne źródło lokowania oszczędności pogrążyło się w jakimś katastrofalnym spadku. Pamiętając o dywersyfikacji, warto też mieć na uwadze unikanie ryzyka per se. Jak przestrzega Nassim Taleb, ryzyka kumulują się. Im więcej niebezpiecznych rzeczy robimy, tym większe prawdopodobieństwo katastrofy. Jej dotkliwość również zwiększa się wraz z narastającą liczbą ryzykownych wyzwań, które podejmujemy.

Gdy spoglądam z perspektywy czasu na te dziesięć sekund, które wstrząsnęły moim światem, dostrzegam w nich właśnie skumulowane ryzyka. Kolarstwo, konstrukcja roweru szosowego, nierówna nawierzchnia, prędkość, sportowa odzież nie dająca żadnej osłony. Gdyby tak po kolei niwelować poszczególne elementy, kości byłyby mi wdzięczne.

Ta sama zasada tyczy się także naszych biznesów. Biznesowe magazyny czy księgarskie półki pełne są tytułów podkreślających wagę bycia śmiałym, przebojowym, kochającym ryzyko. Za wzór do naśladowania podaje się nam kilka powtarzających się postaci, które rzeczywiście odniosły sukces. Nie mówi się jednak o znacznie większej rzeszy tych, którym kumulacja ryzyk po prostu nie opłaciła. Zbyt optymistycznie zbudowane portfolio klientów, którzy w trudnych czasach, nagle i jednocześnie przestali opłacać faktury. Pochopne inwestycje w dobra budujące nasz wizerunek, ale już nie strukturę firmy, a w trakcie kryzysu będące obciążeniem. Zbyt małe firmowe oszczędności, będące efektem polityki „przecież dookoła wszystko rośnie”. To wszystko może przynieść opłakane skutki.


Hamulec w dłoń

Przeczytałem relatywnie dużo książek lub artykułów poświęconych prędkości, pędowi, akceleracji – wszystko oczywiście w kontekście biznesu. Odruchowo przyswoiłem sobie rozliczne związki frazeologiczne ze zwrotami „bieg”, „wyścig”, „start”, „szybciej”, wpuszczając je w swój obieg copywriterskiej krwi. Za to bardzo trudno jest mi przypomnieć sobie autora piszącego o kluczowej roli, jaką w biznesie odgrywa hamulec.

A to właśnie o zbawiennym działaniu hamulca rozmyślałem bodajże każdego dnia od wypadku. Gdyby mieć nie pięć, nie trzy, ale choćby jedną sekundę więcej na zaciśnięcie obu manetek do oporu, to moje szanse jako-takiego wyjścia rosłyby wprost proporcjonalnie do prędkości obniżającej się przy akompaniamencie pisku opon. Tyle że nie miałem tyle czasu.

Widząc zbliżającą się ku naszemu biznesowi przeszkodę, ścianę lub płytkę chodnikową, warto zakrzyknąć sobie w myślach „cała wstecz”. Odpuścić sobie zderzenie czołowe. W zamian lepiej postawić na minimalizację strat przez ograniczenie bieżących wydatków, zakończenie trwającej rekrutacji, przełożenie na później poważnych inwestycji. Wszystko, co w normalnych warunkach nadawałoby naszemu biznesowi pęd, może w warunkach odbiegających od normalności okazać się balastem.


Mówią wieki

Marek Aureliusz nawoływał do skromnego przyjmowania i skromnego tracenia, święty Augustyn postanowił, że nie uroni ani łzy po śmierci matki, Montaigne radził, aby nie nosić w pamięci ni żalu, ni uprzedzeń, a Brudny Harry nawet nie mrugnął okiem, gdy otrzymał mocno, ale to naprawdę mocno przesłodzoną kawę. Wsłuchajmy się w głosy tych panów, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się one wbrew intuicji. Z dwóch powodów. Ból, który odczuwamy przez nieszczęścia walące się nam na głowę wydaje się nam nie do poskromienia i liczymy, że dzieląc się nim, poczujemy się lepiej. Na dodatek, zachęcają nas do tego media społecznościowe, które proszą, by nakarmić je naszymi myślami, troskami, żalami.

Nie warto dać się skusić.

Zostawmy emocje dla siebie, światu pokazując opanowane oblicze. Emocje pozbawiają nas energii oraz rozpraszają. Kto oglądał kiedyś kolarską wspinaczkę na którąś z monumentalnych gór bądź przełęczy ten wie, że twarze cyklistów nie zdradzają niczego poza potwornym zmęczeniem. I to tylko wtedy, gdy nie da się go już ukryć. Koncentrują się tylko na wspinaczce, na uporaniu się ze stromizną i znalezieniu w sobie sił na dojechanie do mety.

Im mniej emocjonalnie zachowamy się w czasie kryzysu – czyli im bardziej profesjonalnie się zaprezentujemy i im mocniej trzymać się będziemy normalności, tym lepsze wrażenie zrobimy. I przeciwnie: im bardziej panicznie będziemy działać, im więcej będzie nieprzewidywalności czy psychicznego rozedrgania w naszej zewnętrznej komunikacji, tym większą nieufność wytworzymy wśród otoczenia. Zamiast strumienia podświadomości, niech naszymi kanałami komunikacyjnymi popłynie kontrolowany nurt normalności.


Fałszywi prorocy

Jednym z najczęściej przewijających się motywów kryzysowych było stwierdzenie: „człowieku, odpuść sobie, daj na luz, bądź wyrozumiały wobec siebie, pozwól sobie na nicnierobienie”.

Mówili tak psychologowie, mówili tak trenerzy personalni, mówili tak biznesowi konsultanci, mówiły tak pisarki i pisarze, mówili tak socjologowie. Wszyscy oni, aby upowszechnić taki przekaz, musieli przygotować sobie taką wypowiedź, poświęcić swój czas na rozmowę z dziennikarzem lub napisanie stosownego postu. Wszyscy oni chętnie szli do mediów, ochoczo upubliczniając swoje imię i nazwisko oraz dzieląc się informacją na temat wykonywanej przez siebie działalności.

W skrócie, apelując o wrzucenie na luz, sami jechali na czwartym bądź piątym biegu. Wzywając do nicnierobienia, sami robili coś bardzo konkretnego.

Czy po kontuzji, ktoś z nas zdecydowałby się zaniechać rehabilitacji? Czy roztrzaskując beton o rower, zdecydowalibyśmy się zostawić w takim opłakanym stanie? Czy wracając do zdrowia, nie zamęczalibyśmy się pytaniami, jak doszło do wypadku – ale tylko po to, aby wyciągnąć z tego wnioski i uniknąć podobnych zdarzeń w przyszłości?

Czy prowadząc firmę i odpowiadając za los zatrudnionego w niej zespołu, w chwilach kryzysu ktoś z nas odważyłby się wrzucić na luz? Czy bylibyśmy gotowi, aby nie zaprzątać sobie głowy naszą zawodową przyszłością?

Stąd apele o taką zrelaksowaną, może nawet nonszalancką postawę wobec niemałych trudności, wydają się niemal tak ryzykowne, jak skok na główkę do basenu bez wody.


Kryzys krzepi

Jednym z najważniejszych zdań, które dobiegły moich uszu mimo całej tej kakofonii wieści o obostrzeniach, bankructwach, zwolnieniach oraz maseczkach noszonych na brodzie bądź czole, było zdanie przypisywane Winstonowi Churchillowi. Brzmi ono mniej więcej następująco: „Szkoda, aby taki piękny kryzys się zmarnował”.

W rzeczy samej.

Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że tak ja, jak i mój szosowy rower, wychodzimy z tego kryzysu wzmocnieni. Kolarzówka ma nową, odchudzoną, bo karbonową kierownicę, piękne smukłe siodło, sprawnie działające manetki. Mnie dostały się dwie płytki i komplet mocujących ich śrub. Zamiast więc narzekać – warto docenić.

Również i nasze biznesy mogą zyskać na kryzysie. Nie jest to łatwe, nie jest to przyjemne, nie jest to oczywiste. Ale jest możliwe. Pisałem w jednym z tekstów o budowaniu wiarygodności marki w trudnych czasach poprzez etyczne i odpowiedzialne traktowanie swojego zespołu, angażowanie się w akcje charytatywne lub też wytrwałe trzymanie się swoich wartości, składających się na DNA marki. Już same takie działania mogą przynieść nam niemałe korzyści i wysłać mocny sygnał, że z nami warto współpracować.


Powyższy tekst wynika z osobistych przemyśleń i jeszcze bardziej osobistych doświadczeń. Nie pisałbym tego, gdyby stosowanie się do tak zakreślonych zasad nie przyniosło mi korzyści. Wróciłem na rower, a rower wrócił do pierwotnego kształtu. Nigdzie nie wróciła za to moja skromna firma, bo też przeszła przez kryzys suchą stopą. Stąd moje – być może zbyt zuchwałe, za co z góry przepraszam – postanowienie, aby podzielić się z Wami swoim sposobem na czas załamania.

I złamania.